Brak wpisów od ponad roku nie świadczy o niczym dobrym. Czy faktycznie w tym czasie było źle? Na pewno nie. Myślę, że to była tylko niemoc. Czy to oznacza, że w tym czasie nie grałem? Odpowiedź również brzmi NIE. Gry planszowe ciężko jest odstawić skoro raz się je pokochało na prawdę. Można się kłócić, złościć, przeżywać kryzysy, ale prędzej czy później wraca się do siebie. Niekoniecznie jak w życiu. Chociaż jeśli w grę wchodzi prawdziwa miłość to w życiu też tak powinno być. Ciężko mi to stwierdzić jednoznacznie, szczególnie jeśli powołam się na moją terapeutkę, która „żartobliwie” powiedziała, że jestem „emocjonalnym betonem”.

Nie o życiu miałem tu jednak pisać, choć często przeplatały się dziwne wątki w moich archiwalnych wpisach. Gry planszowe! To o nich tu zawsze prawię. Zanim jednak o nich to zauważyłem, że dziwnych zwrotów lubię używać pisząc, ale skoro lubię to będę to robił nadal. „No bo tak”. Ostatnio byłem na spotkaniu z kilkoma Brytyjczykami i w pewnym momencie użyłem słowa „moreover”. To była przełomowa chwila ponieważ wszyscy stwierdzili, że tego słowa już nikt nie używa i że to niemożliwe, że w ogóle je znam. Od tego czasu każdy w konwersacji ze mną używał tego słowa gdzie tylko się dało. Dodam, że panowie byli tak 45+, więc chyba mam więcej lat niż mi się wydaje. Dobra wracam już z dygresji bo to też mi łatwo przychodzi – odchodzenie od wątku głównego. Nie będę też robił żadnych retrospekcji odnośnie ostatniego roku i nawiążę tylko do wczorajszego wieczora. Odwiedzili nas po raz kolejny nasi najbliżsi sąsiedzi – zarówno fizycznie znajdują się najbliżej nas, ale i jakoś kontaktowo też jesteśmy najbardziej powiązani. Tydzień temu byliśmy u nich po raz pierwszy celem grania, natomiast wczoraj była kontynuacja u nas. O dziwo ze 2 tygodnie temu okazało się, że są super entuzjastami gier planszowych, ale się chyba ukrywali wcześniej. Mimo naszych wspólnych, okazjonalnych spotkań ze szklaną butelką w tle, nigdy się nie przyznali, że lubią grać. Teraz jednak już wiemy, więc gramy. Paweł w ostatnią sobotę smędził wielokrotnie o Ryzyku w wersji Gra o Tron jakby to był tytuł roku. Kurczę no, jednak chcąc nie chcąc muszę się cofnąć ten tydzień. Na początku jakoś uznałem, że lamer wyskakuje z takim banałem, ale jak się zastanawiać na spokojnie zacząłem to się okazuje, że byłem takim samym lamerem około 13 lat temu, kiedy „wszedłem” w gry planszowe kupując właśnie Ryzyko, o czym pisałem w jednym z pierwszych wpisów na moim blogu. W związku z tym dzisiaj jak patrzę na jego zachowanie na trzeźwo (i nie chodzi tu o przenośnię trzeźwości, a także wykluczam sytuację z jedną lampką wina do obiadu) to utożsamiam się z jego fascynacją tą grą. Nie planowałem jednak uwsteczniać się za bardzo, choć trudnych tematów także nie chciałem wprowadzać. Uznałem, że na start ruszymy od Thurn und Taxis, przez Stone Age, a zakończymy na Agricoli. Plan nie wypalił. Główną przyczyną były dwa elementy:
- Przeszkadzajstwo 2 zestawów po 2 dzieciaki, które w sposób naturalny wymagały zajmowania się i w pewnym momencie nie nadawały się do dalszego użytkowania, więc trzeba było ogarniać i kłaść je spać
- Pomysł żon na pieczenie pizzy. Oczywiście pizza była bardzo dobra (dopóki nie wjechała wegetariańska), tylko zajęło to ponad godzinę pomiędzy dwoma rozgrywkami. Tak jakby nie dało się zamówić i zjeść ogarniając to w 15 minut.
Dlatego też udało się zagrać tylko w Cesarskiego Kuriera i Epokę Kamienia. Podczas tłumaczenia zasad obu tytułów Ania czasem patrzyła jakbym wyrządzał jej jakąś krzywdę, ale później w miarę grania widać było, że zaczyna ogarniać. Oczywiście pojawiały się czasem teksty typu „tego nie mówiłeś” albo „a to ja nie wiedziałam”, ale jako że miałem do czynienia ze światłymi ludźmi to wiedziałem, że tylko próbują przerzucić odpowiedzialność za ich niepowodzenia na mnie (ten tekst o światłych ludziach to dlatego, że wiem, że będą to czytać). Thurn und Taxis był w porządku. Natomiast w Stone Age zauważyłem, że się naprawdę „zajarali”. Oczywiście najwięcej emocji wzbudzało rozmnażanie i zakładam, że taka sytuacja ma miejsce, gdy grają zarówno gimnazjaliści jak i rodzice w średnim wieku. Wieczór na pewno należał do udanych ponieważ mogłem pograć, a to w dobrym towarzystwie jest czymś wspaniałym.
Agricola

Wczoraj spotkaliśmy się, żeby dokończyć to co poprzednio rozpoczęliśmy – Agricola czekała cały tydzień. No i oczywiście nastał czas na tłumaczenie zasad. Niestety Ania cierpi na tę samą chorobę co moja żona, czyli chroniczną awersję do poznawania zasad gdy chodzi o nowe gry planszowe. Nie rozumiem tego, ale nie krytykuję. Ewentualnie stwierdzam, że trochę mnie to denerwuje, ale się nie irytuję. Może tylko troszkę. Patrzenie na to jak dorzucanie kolejnej zasady do tego co już uważali za nadmiar było bezcenne. Niby już mieliśmy komplet, a tu jeszcze Duże usprawnienia, jeszcze info o żebraniu, dyskusje typu „jak to dziki, a nie świnie?” i już mogliśmy ruszyć. Ponownie w trakcie gry nie uniknęliśmy sytuacji kiedy to zostałem oskarżony o nie przekazanie czegoś na początku rozgrywki, ale jak ktoś wpatruje w telewizor zamiast mnie słuchać to nic nie poradzę. Choć zaraz, zaraz. To miało miejsce przy następnej grze. Najważniejsze jednak, że w trakcie gry widać było, że Agricola to jest to. Taki niepisany i niewysłowiony zachwyt. Wróć. Wielokrotnie był przekaz ustny jednoznacznie stwierdzający, że „gra jest super”, „bardzo fajna gra”, „kupujemy”. Wyniki były u wszystkich średnie, ale to nie miało znaczenia. Ja bardzo się cieszę z samego pozytywnego grania, a dodatkowo zachwyty oznaczają, że pojawili się kolejni planszoholicy.

Na koniec (po jednej grze takie stwierdzenie jest smutne) postawiliśmy na jeszcze jeden krótki tytuł i chodziło o Splendor. Tu zasad nie da się nie zrozumieć i w ciągu kilku chwil można stać się doświadczonym graczem. To też był dobry moment dla Pawła. Widać było, że się wkręcił i lepiej mu było nie przeszkadzać. Konsekwentnie zbierał żetony i karty, które też układały się w sposób jemu odpowiadający. Wygrał i stwierdził, że to beginner’s luck. Jeśli chodzi o gry planszowe to uważam, że to zawsze wiąże się z tym jak ktoś gra, a szczęście jest tylko dodatkiem. Widać było, że się ucieszył wygraną i było to bardzo autentyczne.

Te dwa sobotnie spotkania to w rzeczywistości dopiero początek poważniejszego grania i spodziewam się niejednokrotnej kontynuacji. Mam nadzieję, że męska presja (moja i Pawła) poznawania nowych tytułów zwycięży damską rutynę. Już widzę scenariusz kiedy to one nie uczestniczą w graniu i zajmują się dziećmi, a my ogrywamy coraz to nowsze tytuły. Dobra jednak tego nie widzę, bo mój słuch wyłapał coś w stylu „Z jakiej racji my mamy się zajmować dziećmi, a Wy sobie gracie?”. A z takiej, że „Przecież mogłyście grać, tylko zasad nie chcecie się uczyć” – odpowiadam jednak tylko w myślach ponieważ cenię sobie spokój.
Comments 1
Niektórzy mogliby powiedzieć powrócił syn marnotrawny :)
Ja zauważyłem, że moja żona i jej siostra też nigdy nie chcą nowych zasad. No i z reguły kończy się tak, że albo ze szwagrem gramy sami, albo stare, dobre, bezpieczne, sprawdzone tytuły odpalamy. Nie wiem o co chodzi. Ale gratuluję przynajmniej sąsiadów :)