4 dni z grami

mars Ogólne 0 Komentarzy

No Gravatar

Ostatnie kilka dni miałem okazję trochę pograć i to w same nowe tytuły. W ciągu dnia za bardzo nie było czasu, ale wieczory był już typowo growe.

W pierwszej kolejności była karcianka Zbuduj swoje miasto. Generalnie expresowa rozgrywka – próbowaliśmy w 3 i 4 osoby i w obu przypadkach w 15 minut można rozegrać partyjkę. Gra się bardzo przyjemnie i po pierwszej partii wiadomo, jak grać. W trakcie pierwszej gry nowi gracze niestety za bardzo inwestowali w zdobywanie kart a nie punktów. W kolejnej partyjce gra była bardzo wyrównana i Sofia wygrała. Spora ilość kart daje różnorodne możliwości zdobywania punktów a wszystko odbywa się bardzo przyjemnie. Nie trzeba wysilać zbytnio umysłu, więc na upały w sam raz :)

Druga gierka to Santiago de Cuba – tytuł bardziej wymagający, ale nadal nie poniewierający. Bardzo proste zasady, ale sporo możliwości kombinowania i delikatnego szkodzenia przeciwnikowi. Oczywiście bardzo ładna oprawa graficzna choć kostki surowców dają sucharem. Wiadomo, że w ten sposób koszty gry są niższe, ale wolałbym zobaczyć tam faktycznie symboliczny tytoń, cygara, rum, owoce i cukier. Jak już gra trzyma klimat rysunkowy to można by dorobić trochę droższych elementów dla wzmocnienia efektu. Gra jest lekka i przyjemna, taka na rodzinne rozgrywki, choć nie dla młodszych dzieciaków.

Następną nowością na stole był Lewis & Clark. Jak dla mnie bomba. Rewelacyjna gra z olbrzymią możliwością kombinacji i sposobów zdobywania punktów. Bardzo pozytywna, czuje się rozwój w grze i rosnące możliwości wraz ze zdobywaniem nowych kart i rozbudowywaniem swojej wyprawy. Ciekawy mechanizm wyścigów, w których o szybkości decyduje przygotowanie gracza do wyprawy. Do tego świetni indianie, wolne duchy współpracujące to z jednym to z innym graczem. No i oczywiście mechanizm opóźniania gracza, który nie optymalizuje swojej ekipy i zapasów na łodziach. Jednym słowem majstersztyk, definitywnie must have, tylko najpierw Caverna, która już mnie wkurza a czekam na przedsprzedażową dostawę.

To jeszcze nie koniec. Gościliśmy jeszcze raz z wizytą u indian, tym razem za sprawą gry Tzolk’in: Kalendarz Majów. Świetna plansza z systemem zębatkowym, gdzie przesunięcie co turę głównego koła powoduje obrót 5 mniejszych, odpowiadających za położenie naszych pionków względem możliwych do wykonania akcji. Gra bardzo rozbudowana, z olbrzymią różnorodnością sposobów zdobywania punktów – niby tak jak lubię, ale gra mnie w swoim całokształcie nie zachwyciła. Zbyt rozwodniona, rozrzedzona, a przynajmniej miałem wrażenie, że znaczenie poszczególnych ruchów słabo przekłada się na postęp w grze. Nie zaiskrzyło a szkoda, bo po przygotowaniu setupu i poznaniu zasad czułem, że będzie bardzo dobra.

Cztery tytuły już się pojawiły, ale to nadal nie koniec, ponieważ zagościł u nas także Stefan Feld. Przyznam szczerze, że po raz pierwszy miałem do czynienia z tym autorem i to co usłyszałem podczas rozkładania gry to było coś brzmiącego jak „mówią, że z Feldem to jest tak, że się go kocha albo nienawidzi”. Moja przygoda z tym autorem rozpoczęła się od Zamków Burgundii. Pisząc o rozpoczętej przygodzie od razu chyba zdradziłem, że gra mi się spodobała. Przyjemność grania jest ogromna, szczególnie że non stop zdobywamy punkty. Jak dla mnie to wielki pozytyw bo ciągle czujemy się dobrze zdobywając coraz to nowe kafle pozwalające przesuwać znacznik punktacji. W ten sposób nawet przegrana nie jest straszna ponieważ i tak zdobywaliśmy punkty. Przypasowała mi różnorodność kafli, mechanizm ich zdobywania, sprzedaży surowców i nawet znienawidzone przeze mnie kości, które tu są obojętne (mając jeszcze pomocnika to zmiany wyniku). Zawsze da się coś zrobić i kombosa kafelkowego też ustawić. Jednym słowem bardzo dobra gra i do tego umiarkowanie szybka.

To by było na tyle, ale zaraz po tym jak dorzucę wspólną walkę o przetrwanie i ucieczkę z wyspy, której próbowaliśmy dokonać w 4 osoby. Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie to ostatni już tytuł z nowości jakie mnie uraczyły na 4 dniowym urlopie. Fabularnie świetna, czuć klimat przebywania na bezludnej wyspie i krążącego nad graczami widma rychłej śmierci. Początek był optymistyczny, ale szybko okazało się, że na wyspie raczej nic dobrego na nas nie czeka. Będąc kucharzem na początku snułem plany jak to ważny będę dla wyprawy gotując wszystkim strawę i lecząc ich rany. Dobre – ani razu nikogo nie uleczyłem. Nie było na to czasu! Oczywiście kości ciążyły mi bardzo, ale w tego typu grze są niezbędne – w końcu różnie bywa w losem. Tak jak w Horrorze w Arkham gra gnębi nieustannie, nęka, ściga i wykańcza, ale to jest właśnie piękno takich kooperacji. Minusem naszej rozgrywki było to, że gracz wprowadzający nas w arkana rozbitków znał grę już dobrze, przez co decyzyjność pozostałych 3 graczy była znacznie mniejsza. Jak do tej pory moją ulubioną kooperacją był właśnie HwA, który jedynie ze względu na olbrzymie wymagania czasowe (nigdy nie udało nam się zejść poniżej 3.5h a często trwało to 4-5h) miał u mnie minusa. Teraz widzę znacznie lepsze perspektywy wspólnego zmagania się z grą – RC jest świetny.

Oprócz tego jeszcze dwa znane mi tytuły pojawiły się na stole – Sabotażysta i Metropolia. Jednak to poprzednie 6 tytułów stanowiło o atrakcyjności planszówkowej na wyjeździe.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *