Jak sobie radzić z dzieckiem

kaszkiet Ogólne, Rozgrywki 4 Komentarzy

No Gravatar

Choć tytuł może na to wskazywać, nie będzie o graniu z dziećmi, tylko o graniu mając dzieci.
Z początkiem grudnia zaliczyłem pokoleniowy awans i całkowicie spodziewanie, ale jednak gwałtownie, musiałem na jakiś czas zarzucić granie. Lekko nie było!

Obrazek ilustrujący wpis, ale - poza byciem elementem gier planszowych - nie mający z nim wiele wspólnego.

Obrazek ilustrujący wpis, ale – poza byciem elementem gier planszowych – nie mający z nim wiele wspólnego.


Przez pierwsze dwa miesiące nie było mowy o wyjściu gdzieś na dłuższe posiedzenie, ani o zaproszeniu ekipy do siebie.
Przez ten czas jednak pudełka patrzyły na mnie z szafy i chciałem im pokazać, że wcale nie zamierzam wynieść ich do piwnicy. Udało mi się w tym okresie napisać parę postów na Planszoholika, wziąłem też udział w Mathandlu, czytałem forum, BGG, czy oglądałem Dice Tower.

W końcu stwierdziłem, że trzeba sobie jakoś zacząć radzić i zagrałem kilka razy solo w Pandemię (grając dwoma graczami). Taki tryb całkiem się sprawdza. Wiadomo, że w więcej osób jest fajniej, ale w pojedynkę granie jak najbardziej ma sens. Z moich notatek wynika, że dwukrotnie przegrałem na trudnym poziomie i raz udało się wygrać na średnim.

Robiłem też podejście do Robinsona Crusoe. Niestety Robinson nie wpasował się w aktualny tryb mojego funkcjonowania, w którym w każdej chwili może zajść konieczność oderwania się od tego, co się akurat robi. Rozegrałem więc tylko jakieś pół scenariusza z mgłą. Odczucia jednak mam podobne do tych sprzed paru miesięcy, gdy pierwszy raz zetknąłem się z numerem 12 BGG (wówczas był niżej – wielki szacun za to osiągnięcie). Widzę, że gra jest fajna, ale za każdym razem gdy była propozycja grania w Robinsona w końcu wybieraliśmy coś innego. Gra Ignacego Trzewiczka jest, jak dla mnie, zbyt wymagająca w stosunku do tego, co sama oferuje. Długi czas rozkładania, sporo drobnych reguł, o których trzeba pamiętać i które trzeba automatycznie aktywować wraz ze zmianą tury lub jakimś wydarzeniem powodują, że dopiero bardziej zaznajomieni z grą, będą w pełni czerpać z niej przyjemność. A ponieważ jest to kooperacja, ze sporym prawdopodobieństwem jedna osoba wszystkim się zajmie, a pozostali prawdopodobnie nie będą do końca znali wszystkich zasad. Można to traktować jako zaletę, ale ja wolę wiedzieć w co gram i jak to robić. No i kooperacja nie jest moim ulubionym gatunkiem, stąd Robinson tak bardzo mnie nie wciągnął. Jednak widzę w nim wielki potencjał – też w pojawiających się ciągle nowych scenariuszach – który odwdzięczy się tym, którzy zagłębili się w grę.

Wracając jednak do perypetii z pojawieniem się spadkobiercy mojej coraz liczniejszej kolekcji planszówek – po jakichś dwóch miesiącach okazało się, że nie tylko trzeba, ale i można jakoś zorganizować sobie czas. Kilka razy udało się umówić większą ekipą i pograć po kilka godzin. O maratonie 19-4 rano mogę na długo zapomnieć, ale w miarę przyzwoite 21-1 udaje się co jakiś czas osiągnąć. Dzięki temu udało się pograć w więcej osób w Quarriors! (o tym kiedy indziej), czy Small World z dodatkiem Be Not Afraid.
Oprócz tego parę razy po pracy wpadł Majkos i rozegraliśmy klika partii w Summoner Wars, oraz przetestowaliśmy Small World na dwie osoby (da się, jest OK, ale mamy lepsze gry na dwóch).
No i z konkubiną zagraliśmy po kilka razy w mathandlowe  Wasabi! oraz Ticket to Ride: Szwajcaria  – mój ostatni nabytek w zestawie z mapą Azji. Ale o tym też będzie osobno.

Podsumowanie tego wszystkiego jest takie, że jeszcze dosyć długo nie będę miał tyle czasu na granie ile bym chciał, ale staram się wycisnąć z tego co jest co się da.

A spadkobierca rośnie, choć jeszcze trochę czasu minie zanim drobne elementy gier przestaną być dla niego atrakcyjne do połknięcia lub wchłonięcia. Niemniej, już powoli robię sobie listę tytułów, w które z takim dorastającym człowiekiem będę chciał spróbować pograć (Story Cubes, Pędzące żółwie, Rancho, a później Legendy Krainy Andor czy Mice and Mystics, które ma wyjść po polsku).

Wbrew podpisowi – obrazek jednak ma coś wspólnego z fragmentem wpisu – ciekawe czy ktoś zgadnie co to jest?

Share

Comments 4

  1. Jestem w tej samej sytuacji, chociaż mój spadkobierca ma już/jeszcze dwa lata. Zaśmiałem się pod nosem z przestawienia zegara z 19-4 na 21-1 – u mnie doszło jeszcze skupienie i pospieszanie współgraczy, bo czasu tak mało i trzeba go wykorzystać w 100% :)

  2. Ja dziecko mam starsze (4,5 roku), które powoli wchodzi w erę geekowską. Tydzień temu wspólnie chorowaliśmy i niemal cały piątek spędziliśmy przy planszówkach. Dwie godziny w Love letter, 3 czy nawet 3,5 godziny w Ami. Jedna, półgodzinna partia w Mare Balticum, pół godziny z Pędzącymi żółwiami i coś koło godziny (4 partie) z Wielkim sprzątaniem. Do tego pojedyncze partie w Dzieci z Carcassonne i Nogi stonogi. Z krótkimi przerwami na jakieś jedzenie, oglądanie bajek i drzemkę graliśmy w sumie od 8 do 19. Ja takiego maratonu dotychczas nie przeżyłem :)

  3. Eeee taki maluszek to luzik. Dopoki nie jest w stanie dosiegnac lapkami stolu z zetonami to mozna grac. Mojemu wcale nie przeszkadzalo granie w tym samym pokoju. Gdy nauczyl sie pelzac, to coz… juz wymagal by ten i ow z grajacych sie do niego usmiechal.
    Ale gdy po okolo roku zycia zaczal byc dwunozna istota musialem przestac przyjmowac gosci u siebie, a zupelnie przerzucic sie na gry wizytowe.

  4. Granie w towarzystwie malucha nie należy do najprostszych, ale dla prawdziwego planszoholika nie ma rzeczy niemożliwych… Sama nie posiadam jeszcze dziecka, ale moi znajomi którzy posiadają dzieci bardzo często umawiają się ze znajomymi na nocne granie. Dzieciaki śpią a rodzice realizują się nad planszą ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *