Wczoraj udało mi się umówić z Jankiem na granie. Oczywiście jak już się umówiłem to zadzwonił Stanley i pyta czy może na granie się nie szykuję. Owszem szykowałem się na TS i grzecznie odmówiłem. Zawsze jest tak, że albo nic się nie dzieje, albo wszyscy na raz chcą grać. Stanley proponował rozgrywkę w gronie 4-5 osób, ale muszę przyznać, że miałem większą ochotę na Zimną Wojnę. Przed przyjściem Janka udało mi się jeszcze rozpakować Imperiala i z pomocą Sofci pogrupować wszystko w woreczkach i przejrzeć pokrótce instrukcję. Już na pierwszy rzut oka szykuje się niezła strategia. Jeśli będzie tak dobra jak Antike to będę miał kolejne dwie dziesiątki w kolekcji co mnie napawa dumą. Zdążyłem jeszcze tylko wszystko spakować, przygotować małą do spania i zjawił się Janek prawie punkt ósma.
Takie było założenie po ostatnim posiedzeniu w TS’a, które skończyliśmy o 3:30. Tym razem wytyczne były proste – jedna rozgrywka z pełną znajomością zasad, nawet jakby był poślizg skończylibyśmy jakoś o godz. 00:30. Start chwilkę przed 20:30. Układ sił jak poprzednio – USSR po mojej stronie, Janek – Jankes. Tym razem katy nie były już dla nas nowością i każdą już choć raz mieliśmy w rękach. Nie to żeby od razu pamiętać co każda z nich robi, ale przynajmniej rozeznanie się w jej możliwościach było dużo szybsze. Dwa zasadnicze błędy poprzedniej rozgrywki były poprawione:
– Karty punktowania trzeba zagrać przed końcem rundy!
– W państwie kontrolowanym przez przeciwnika koszt dorzucenia jednego wpływu to dwa punkty operacyjne (do momentu odebrania kontroli).
To w połączeniu z trochę lepszym wdrożeniem w zasady spowodowało, że gra wyglądała zupełnie inaczej. Dużo uważniej pilnowaliśmy regionów i zwracaliśmy uwagę na to co może być niebawem punktowane. Punkty wpływów nie były główną metodą walki i akcje zawarte na kartach były znacznie częściej wykorzystywane – po prostu zapewniają niejednokrotnie dużo większe korzyści niż gołe punkty. Przestaliśmy już tak często robić przewroty i nawet kilka razy wykorzystaliśmy zmianę wpływów, która wbrew pozorom jest w niektórych sytuacjach bardzo dobrą opcją na pozbycie się przeciwnika – szczególnie w okolicach regionów, w których już jesteśmy dość mocni i kontrolujemy kilka krajów. Nie windowaliśmy jak wariaci wpływów w kilku krajach wiedząc, że zbliża się punktowanie – świetną blokadą okazało się właśnie zjawisko wspomniane jako drugi błąd popełniony w poprzedniej grze. Kończąc 3 rundę zerknąłem na zegarek – była już 22:30 – przed nami jeszcze 7 rund a my już 2 godziny siedzimy przy planszy. Nie zwracaliśmy jednak na to uwagi – grało się świetnie. Zagrywanie kart było przemyślane i zoptymalizowane, aby nawet z karty przeciwnika wyciągnąć ile się da. Przez pierwsze kilka rund miałem lekką przewagę w okolicach +5 dla czerwonych. W okolicach 5-tej rundy poczułem jednak, że trochę gubię grunt pod nogami. Janek wskoczył na poziom +9 dla USA a w porywach był nawet na +13. Od momentu jak przekroczył +10 zacząłem martwić się o przyszłość socjalizmu. Gdy weszliśmy w okres Late War kapitalizm był na +7 a ja dostałem kartę War Games. Masakra! Jakby przypadkiem znalazła się w rękach USA to byłoby pozamiatane. Na szczęście była u mnie – wykonanie akcji byłaby dla mnie zgubą, ale 4 punkty operacyjne to przyjemna perspektywa. Pod koniec udało mi się uzyskać z Azji 5 punktów, przez co trochę nadrobiłem straty, ale i tak znacznik VP był u niebieskich. 10-ta runda była dla mnie w miarę łaskawa, ale do momentu finalnego punktowania byłem lekko przygnębiony. Z jednej rzeczy byłem jednak bardzo zadowolony – udało mi się prawie idealnie wyczyścić i zdominować Bliski Wschód.
Koniec jednak nadszedł i modliłem się o to, żeby długoterminowe inwestycje okazały się zyskowne. Obie Ameryki dały punkty Jankowi, Afryka to jakieś drobiazgi dla mnie. Licząc Europę Janek zaczął lamentować, że zagapił się w tym rejonie. Middle East był w pełni mój a w Azji nic się nie zmieniło od ostatniego punktowania :) Co to nam dało w finalnym rozrachunku? Czerwona fala zalała cały Świat – udało się rzutem na taśmę przemienić cykl porażek w zwycięstwo.
Rzut oka na zegarek i mamy 2:30! Stanley wypisał ile to gier od 22 do 3:30 udało im się wczoraj zagrać a my możemy się pochwalić tylko jedną – Twilight Struggle w 6 godzin. Nie wiem jak to się stało, że tak długo to trwało. Nie było przestojów i czekania na przeciwnika, nie było dłużyzn i nudy. Cały czas wielkie emocje i uczucie „PEŁNEJ” rozgrywki. Całość była w naszym mniemaniu taka prawie idealna. Wszystko takie soczyste i przemyślane. Dawno nie grałem w nic co dostarczyło takich wrażeń. Ta gra jest na prawdę prześwietna. W końcu grać 6 godzin w jeden tytuł i nie czuć znużenia. Nawet HwA, który zawsze uznawałem za bardzo wciągający i przyjemny, po 4 godzinach grania trochę męczy. Jestem zafascynowany tą grą i Janek chyba ma podobne odczucia.
Następną partyjkę jednak musimy zaplanować w dzień. Dzisiaj czułem się w pracy troszkę zmęczony, ale nie żałuję ani minuty przy tej grze!
Comments 1
Author
Wyszło, że na zagranie karty poświęcaliśmy średnio 2 minuty. Trzeba pamiętać, że jednak najdłużej trwało przygotowanie do każdej rundy po rozdaniu kart, ponieważ trzeba było odpowiednio ułożyć zarys.