Dziś spotkał mnie wieczór gier i zabaw wszelakich. Oczywiście jak niemal za każdym razem nici z wypełnienia założonego planszówkowego planu. Tak to już jest, że gdy tylko przygotuję na wieczór soup du jour pod postacią Wysokiego napięcia, to kończy się na przystawce z Thurn und Taxis. Choć w planach mam soczystego Szoguna, to ostatecznie moja żona odkrywa w sobie żyłkę hazardzisty i na stole ląduje poker. Gdy już przegramy nasze żetony i telewizor, okazuje się, że wszyscy są najedzeni (choć Makłowicza już nie będzie na czym obejrzeć). Dziś wieczór z kolei szef kuchni polecał jako starter 7 Cudów Świata, który miał być delikatnym i niezbyt męczącym (taka jagnięcinka) przejściem do Agricoli, gdzie ostatecznie po 14 rundach orki, siewu i żniw wszyscy mieli paść wykończeni, przejedzeni, syci i nieprzyzwoicie szczęśliwi. Tak właśnie sobie to upatrzyłem, a życie powiedziało „Nie, dziękuję” i wybrało kartę dań spod lady.
Rozpoczęliśmy od Sabotażysty – bardzo małej, schludnej karcianki. Nie było to danie nadzwyczaj miodne, choć i dziegciu czuć nie było. Ot prosta gra, w której każdy stara się dopchać pierwszy do ukrytego w kopalni skarbu, a jeden (lub kilku jeśli akurat przy stole siedzi więcej osób) próbuje w skrytości serca do tego nie dopuścić. Gra z elementem blefu, który mojej żonie wychodzi nadzwyczaj dobrze – udało jej się nie zdradzić śmiechem pełnionej roli sabotażysty już przy trzeciej próbie rozdania kart – a przecież mogło to trwać dużo dłużej. Gracz, który jest sabotażystą musi bardzo przemyślnie zawijać korytarze i pokazać regularnym kopaczom, że jest jednym z nich. W innym wypadku pozostali z wdzięczności, że jednak się wydał natychmiast poniszczyliby mu narzędzia i uniemożliwili konstruowanie ślepych zaułków. To tyle w tym temacie. Po Sabotażyście przyszła kolej na samolubną, bo dwuosobową (pozostali zajęli się sobą) próbę zmierzenia się z ekspedycjami Reinera Knizii w Zaginonych Miastach. Szczerze mówiąc nie miałbym nic przeciwko, gdyby miasta te nie zostały jednak odnalezione ;-) Pomimo sławnego nazwiska sama gra to prosta karciana wykładanka, w której nie znajdziemy jakichś wyszukanych akcji czy combosów. W dodatku temat gry jakoś w ogóle nie wypływa z mechaniki. Równie dobrze grę można zrobić sobie samemu używając dwóch paczek zwykłych kart i znacząc jedną z talii (żeby więcej kolorów było). Także gra średnio mi podpasowała, choć pierwszą rozgrywkę wygrałem (minimalnie). Żeby niczego nie przekreślać od razu chciałem dać jej drugą szansę i… trzeciej nie będzie ;-)
Trzecim i ostatnim tytułem, który okazał się strzałem w dziesiatkę były Fasolki. I wcale ta gra nie spodobała mi się przez moje zamiłowanie do Agricoli. Wiadomo, że jeśli autor ma na swoim koncie wielki hit, to jakaś magiczna aura promieniuje na pozostałe jego tytuły, również wcześniejsze. Fasolki to gra, która broni się sama i nie potrzebuje wsparcia Trylogii Żywieniowej. Grało mi się naprawdę super. Tytuł jest przyjemny, raczej łatwy, a jednak zmusza do jako takiego planowania. Podobało mi się na tyle (żonie też, żonie też!), że chyba kolekcja się powiększy i postanowienie „Żadnej gry w tym miesiącu” będzie musiało zostać przesunięte na kolejny miesiąc… po raz szósty ;-) Także jeśli nie wiecie co robić w weekend, to biegnijcie sadzić fasolę, bo Uwe wielkim projektantem gier jest i basta!
Trzecim i ostatnim tytułem, który okazał się strzałem w dziesiatkę były Fasolki. I wcale ta gra nie spodobała mi się przez moje zamiłowanie do Agricoli. Wiadomo, że jeśli autor ma na swoim koncie wielki hit, to jakaś magiczna aura promieniuje na pozostałe jego tytuły, również wcześniejsze. Fasolki to gra, która broni się sama i nie potrzebuje wsparcia Trylogii Żywieniowej. Grało mi się naprawdę super. Tytuł jest przyjemny, raczej łatwy, a jednak zmusza do jako takiego planowania. Podobało mi się na tyle (żonie też, żonie też!), że chyba kolekcja się powiększy i postanowienie „Żadnej gry w tym miesiącu” będzie musiało zostać przesunięte na kolejny miesiąc… po raz szósty ;-) Także jeśli nie wiecie co robić w weekend, to biegnijcie sadzić fasolę, bo Uwe wielkim projektantem gier jest i basta!
Ps: wpadłem na pomysł, że wieczór mógł mi się szczególnie podobać właśnie z powodu prostoty gier po bardzo wymagającej próbie zmierzenia się z symbolami z RftG w dniu wczorajszym. Próba ostatecznie została zawieszona i przesunięta na nieodległą mam nadzieję przyszłość.
Ps 2: za to świetnie wypaliła Roma Stefana Felda, która mile mnie zaskoczyła, a będąc karcianką w istocie nastroiła dobrze do tego rodzaju gier.
Comments 2
Swego czasu (ze 3 może 4 lata temu), gdy jeszcze nie byłem planszoholikiem, ale już zaczął objawiać się mój nałóg, fasolki były najczęściej męczonym tytułem. Często chodziliśmy do parku i z żoną pocinaliśmy na ławkach lub stolikach dla dziadków-szchistów a mała spała w wózku. Bardzo miłe wspomnienia fasolkowe. Do tego niezniszczalne, szwabskie wykonanie. Niestety od tamtego czasu karciany Uwe ustąpił miejsca większym tytułom.
Ech, Fasolki, świetna sprawa. Ja też od nich tak naprawdę zaczynałem i wciągałem co rusz to nowych graczy. Pamiętam jak cały wyjazd ze znajomymi do Chorwacji pocinaliśmy w Fasolki. A teraz cóż, nie tyle ustąpiły większym tytułom co po prostu się poczciwie przeżarły- za dużo fasoli powoduje wzdęcia ;)