Wczoraj nasze życie kulturalno-obyczajowe zostało poważnie ograniczone poprzez chorobę znajomych. W ramach planu awaryjnego postanowiliśmy z żoną zagrać po południu w Agricolę. Rozgrywka była bardzo przyjemna, ale niestety chwila mojej nieuwagi i przyczepił się do mnie żebrak, który w ostatecznym rozrachunku spowodował moją przegraną – na szczęście tylko 30:32.
Na wieczór ja postanowiłem wybrać grę i wybór oczywiście padł na Arkham – tym razem z dodatkiem wystawy objazdowej. Rozłożyłem stół dzięki czemu cała gra bardzo ładnie i luźno się zmieściła zapewniając komfort rozgrywki. Miała to być moja pierwsza rozgrywka dwuosobowa. Zastosowaliśmy wariant wystawy pseudo-objazdowej: karty spotkań i mitów losowaliśmy na zmianę z kartami z podstawki. Od początku szło nam niezbyt dobrze, bramy pochłaniały nam wskazówki a karty też nie sprzyjały. Po dwóch godzinach gry na torze zagłady Nyarlathotepa mieliśmy już 8 znaczników a dosłownie chwilkę później było ich już 10. Zawdzięczaliśmy to Faraonowi, który zamiast otwierania nowych bram łaskawie dorzucił nam dwa razy po dwa dodatkowe żetony na tor zagłady. Mój włóczęga ledwo się wygramolił o własnych siłach ze Szpitala i z połową swego dobytku chciał ruszyć dalej – nawet Diuk chciał opuścić swojego Pana. Niestety nie doszło do tego, gdyż usłyszałem jedną z najgorszych, możliwych wiadomości – „Kończymy grę bo już późno i jestem zmęczona”. Trochę się zirytowałem, ale i tak gra była świetna i warto było choć na trochę udać się w świat Cthulhu. Nasza gra i tak skończyłaby się przegraną. Kolejna otwarta brama i mielibyśmy pobudkę. Do tego 4 otwarte bramy na planszy oraz 2 pieczęci. Tor paniki raptem na 2, a ja do pomocy miałem jakieś zaklęcie zmiany broni fizycznej na magiczną, którego i tak nie udawało mi się rzucić z moją wiedzą, szczególnie że chwilowo ciążyła na mnie jeszcze klątwa :) Podsumowując – żałuję, że nie skończyliśmy i nie zobaczyłem jak nas przedwieczny rozmaże po planszy, ale grało się bardzo fajnie i co grę coraz bardziej uzależniam się od tej gry.
Przypadkiem losując karty spotkań z dodatku natrafiliśmy na jedną kartę, gdzie nasi mali, dalekowschodni bracia zrobili babola. Chyba czcionka się powinęła i dostaliśmy „polskie kropki” zamiast „polskich czcionek”. Wygląda to beznadziejnie, aczkolwiek nie będę rozpaczał.
Zastanawiam się teraz nad większym dodatkiem. Nie wiem tylko, który poszedłby na pierwszy ogień: Dunwich czy Kingsport?
Comments 2
Rzadko tu zaglądam,ale jak czytam czasem, co ten mój mąż wypisuje, to muszę się odnieść!
Co do mojego zmęczenia wieczorem i chęci spać, to wynika z natłoku obowiązków, które ciągle mam na głowie i niestety, ale nasze dziecko nie należy do śpiochów więc i rano wyspać się nie można, nawet gdy mam na później do pracy!
A gra dodatkowo sprawia, że nie jest dla mnie bardzo wciągająca i pociągająca więc gdy zbytnio się ciągnie, to już mi się nudzi i wolę się wyspać niż czekać do końca! Według mnie lepiej się grało we czwórkę i było łatwiej coś zrobić. We dwójkę raczej na pewno skazani gracze są na porażkę. Osobiście wolę grać w Agricolę, Caylusa czy też Puerto Rico!
Ja by po cichu zaproponował Ghost Stories w wariancie na 2 osoby, gdzie każdy gra dwoma mnichami. Szybko, miodnie, kooperacyjnie.